wtorek, 15 kwietnia 2014

Brutalna rzeczywistość.

Powoli milkną echa po jednej z najbardziej emocjonalnych wypowiedzi w polskim tenisie, nawet ostatnich lat. Słowa Jerzego Janowicza o słynnym już "trenowaniu po szopach", nadmiernych oczekiwaniach ze strony Polaków i wylewaniu wiadra pomyj na rodzime dziennikarstwo zostało już chyba zinterpretowane przez wszystkie możliwe stacje, portale i osoby powiązane mniej lub bardziej z tenisem. Jedni go bronią, gratulują mu wyduszenia z siebie tego, co myśli. Inni krytykują go, równają z ziemią, wysyłając przy okazji do psychiatry i proponują mu zmianę obywatelstwa. Do tego wszystkiego dochodzą jakże wylewne komentarze internautów, którzy tylko czekają na jakiś zgrzyt. I tak właśnie powstała wojna wokół kwestii wypowiedzianej przez, bądź co bądź, najlepszego jak na razie polskiego tenisistę. Pytanie tylko, która ze stron ma słuszność w swoich opiniach. Moim zdaniem, każda ma choć trochę prawdy w sobie.

Przypatrzmy się nieco bardziej tej wypowiedzi. Według mnie, Janowicz ma tu sporo racji. Jednak wydaję mi się, że nie jest to niejako opis problemów, z którymi zmaga się on sam, a całe polskie młode pokolenie, które zapragnęło związać swoją przyszłość z tenisem. Można to odbierać jako swego rodzaju "odezwę do narodu", którą wygłasza lider, czołowa postać, w imieniu grupy. No dobrze, ale czemu akurat takie słowa padły po porażkach w Davis Cup z Marinem Cilicem i tym niesamowitym 17-letnim Borną Coricem? W tym przypadku nie widzę już usprawiedliwienia, szczególnie tej piątkowej przegranej. Przecież ten sam lider, o którym przed chwilą napisałem, musi z godnością znosić porażki i dawać wręcz nieskazitelny wzór do naśladowania. Jednak przyzwyczailiśmy się co do niektórych mało pozytywnych zachowań Jerzego.

Czas przejść do ukochanej ostatnio przez wszystkich szopy, bohaterki internetowych memów (a właściwie to do jakże sympatycznych zwierzaków). Ale nie żartujmy sobie. Jak wiemy, Janowicz jest rodowitym łodzianinem i od lat tam trenuje. I gdzie jak gdzie, ale w tym mieście nie powinno sią narzekać na warunki do szkolenia. Obiekt tam zmodernizowano za dziesięć milionów złotych i na treningi tam przyjeżdżają ludzie z całej Polski. Poza tym dofinansowania, które co prawda liczne nie są, ale cieszmy się, że są. Właśnie w Łodzi najwięcej pieniędzy, wliczając inne kluby sportowe, poszło na tenis. Co więcej, Jerzy już "wybił się" z tej opieki miejskiej i rodzicielskiej i pieniądze zarobione na turniejach z pewnością wystarczą, aby trenować, nawet na lepszych obiektach za granicą.

Nie zapominajmy, że wszędzie jest drugie dno. Zabrzmię trochę jak Janowicz, ale naprawdę, nie wymagajmy od niektórych nie wiadomo czego (to nie jest obrona Jerzego). Jest to taki apel ze strony tych młodszych, bo będąc w tym pokoleniu, sam doskonale widzę, jak to jest. Gdzieniegdzie zero perspektyw. Nawet smucą słowa "na treningi tam przyjeżdżają ludzie z całej Polski". Czyli potwierdza to tezę, że w zdecydowanej większości kraju bazy szkoleniowe są marnej jakości, lub wcale ich nie ma. Oczywiście, jest trochę osób, które przebijają się wysoko w rankingu, ale ogrom pozostałych zapada się pod ziemię tuż przed przejściem z junior do seniora, lub "grzeje ławę", gnieżdżąc się w trzeciej, czwartej, piątej setce. Obecnie na takim etapie jest bardzo mocno aspirująca Magda Fręch, która powoli szuka swojego miejsca w szeregu.

17-latka szerzej pokazała się światu podczas niedawnego turnieju w Katowicach. Przy okazji przypomniał mi się wywiad, którego udzieliła na koniec poprzedniego sezonu jednej ze stron tenisowych. Z obydwu wypowiedzi jasno wynika, że kariera Magdy opiera się głównie na pomocy ze strony rodziców, bo na pieniądze ze strony Polskiego Związku Tenisowego nie ma co liczyć. Smutne w tym wszystkim jest też to, że "wielce poszkodowany", za reprezentowanie Polski w Pucharze Davisa otrzymał 100 tysięcy złotych (zgadnijcie od kogo...). Właśnie tyle pieniędzy potrzeba, aby Fręch grała pół roku. Dla tej dziewczyny takie finanse to sprawa "życia i śmierci", przetrwanie w tym sporcie. Dla Janowicza - więcej zer na koncie. Nie zapominajmy o jego kontraktach reklamowych - w jednej z nich występuje w... szopie. W czasie, gdy Jerzy zastanawia się "szybkość, czy technika", lub rozwala kolejną rakietę (może sobie przecież na to pozwolić), Magda cały czas, bezustannie szuka jakiegokolwiek sponsora, który utrzyma ją na powierzchni wody.

Walka o byt to zdecydowanie to, co w Polsce staje się na porządku dziennym. Wystarczy spojrzeć na inne europejskie kraje, aby dokonać porównania. Równolatka Polki, Belinda Bencic, wskoczyła już do pierwszej setki. Ta dziewczyna ma podpisanych kilkanaście umów, w tym z firmą menedżerską, odzieżową i produkującą rakiety. Idylla...
Magda otwarcie też mówi, że nie spodobała się jej wypowiedź Janowicza. Nie powinien on narzekać na swoje warunki pracy, jeśli inni mają o wiele gorzej, i to ci, o których powinniśmy dbać, bo to wśród nich będą przyszłe gwiazdy tenisa. U nas to wygląda jednak na zasadzie najgorsze zrób sam, bez niczyjej pomocy, a my zaczniemy się do ciebie przyznawać, jak osiągniesz pierwsze sukcesy. Szara, polska rzeczywistość...


niedziela, 30 marca 2014

Bez walki.

Turniej w Miami, na małej wysepce Key Biscane to impreza z całą pewnością, pod wieloma względami historyczna. Często nazywana jest piątą lewą Wielkiego Szlema. Serena Williams wygrywa tu siedmiokrotnie. Także tutaj, na Florydzie premierowo przetestowano i wprowadzono system challenge'u, czyli tzw. system hawk-eye. Po tegorocznej edycji zawody zostaną zapamiętane z jeszcze innego względu. Chodzi oczywiście o niecodzienną sytuację w turnieju panów, kiedy Novak Djokovic i Rafael Nadal awansowali do finału bez gry. Ich przeciwnicy, czyli odpowiednio Kei Nishikori i Tomas Berdych oddali mecze półfinałowe walkowerem. Pierwszy z powodu kontuzji lewej pachwiny, a drugi - zatrucia pokarmowego. Nigdy wcześniej w erze open takie zdarzenie nie miało miejsca. Chyba kiedyś musiało to nastąpić, szkoda tylko, że w tak ważnym turnieju w roku.

Bez dwóch zdań w tym momencie więcej jest poszkodowanych, niż tych, którzy cieszą się z takiego właśnie rozwiązania. Najbardziej chyba cierpią przegrani z ćwierćfinałów, czyli Roger Federer i Aleksandr Dolgopołow. Uciekły im punkty rankingowe i pieniądze. Ciężko jest przełknąć tę gorzką pigułkę, gdy tenisista w danym meczu jest od ciebie lepszy, a dzień, dwa później nie stawia się na korcie. Szczególnie, jeśli mamy do czynienia z tak zaawansowaną fazą imprezy. Mocno wręcz rozwścieczeni muszą być kibice, którzy w tym dniu zamierzali z pewnością obejrzeć dwa niesamowite widowiska. Nie doczekała się niczego. A co z zakupionymi biletami? Otóż mogą z nich "skorzystać"... podczas półfinałów za rok. Pieniądze nie zostaną zwrócone. Ciekawe też, jak musiała czuć się tak dwójka "poddanych". Niewątpliwie było im smutno z tego powodu, bo chyba woleli oni zagrać mecz, mimo tak wygórowanych rywali. Jedno jest pewne, są oni z tego powodu na językach wszystkich, ale nie o taki rozgłos im chodziło.

Chyba w żadnym innym sporcie nie ma tylko walkowerów, co właśnie w tenisie. Im bardziej zaawansowana faza, tym więcej się o tym mówi. Jednym z najbardziej zapamiętanych przeze mnie poddanych spotkań był finał Australian Open pań z 2006 r., kiedy Justine Henin musiała zrezygnować z kontynuowania meczu z Amelie Mauresmo. Podobnie było kilkanaście lat wcześniej u panów, też w finale AO, gdzie Stefan Edberg nie dokończył spotkania z Ivanem Lendlem. Właśnie podczas takich sytuacji większość nie wie, jak ma się zachować. Czy triumfator ma cieszyć się, uśmiechać na siłę, czy jednak być w miarę opanowanym, bo przecież to nie z jego zasługi zwyciężył. Nie zdziwię się, że większość wolałaby przegrać po świetnym boju niż wygrać przez krecz, czy walkower. Szczególnie, jeśli w pozostałej części kariery nie zdoła się wygrać ponownie imprezy tej rangi. Wtedy niejako z urzędu przypisuje się łatka niezbyt dobrego tenisisty, który triumfuje tylko i wyłącznie dzięki kontuzjowanemu rywalowi.

Kilka dni temu na pewnej stronie natrafiłem na bardzo ciekawe zestawienie odnośnie walkowerów. W karierze po pięć takich "wymuszonych" wolnych dni mają np. Djokovic, Murray, Nadal, Federer, ale też np. Donald Young i Dmitry Tursunov. Liderem w tej kategorii jest Jo-Wilfried Tsonga z sześcioma darmowymi wygranymi, a to 1,3% jego wszystkich triumfów. Ograniczając się do męskich turniejów w erze open, to 1,1% ćwierćfinałów i 0,6% półfinałów w ogóle się nie rozpoczęło. O kreczach nie mówię, bo jest ich multum, a turniej bez chociaż jednego niedokończonego meczu to turniej stracony, niestety. Ale dlaczego obecnie spotykamy się aż z tyloma kontuzjami, które prowadzą do kreczów, czy krótszych lub dłuższych wycofań?

Nie trudno zauważyć, że obecne kalendarze są wręcz przeładowane zawodami, z których każdy kolejny jest ważniejszy, szczególnie dla tych tenisistów, którzy balansują na granicy pierwszej i drugiej setki. Jeśli chcą oni się utrzymywać w tej top 100, to muszą oni grać dużo i dobrze, co często nie łączy się ze sobą, zwłaszcza u tych słabszych. Ci lepsi grają ciut mniej, ale aby być na topie, oczywiście nie mogą sobie pozwolić na potknięcia, bo napierają na nich cały czas inni zawodnicy. Do tego dochodzą wręcz katorżnicze treningi i takich przeciążeń nawet najlepiej przygotowany organizm prędzej czy później nie wytrzyma. Przykłady daleko nie trzeba szukać, Argentyńczyk Juan Martin del Potro z powodu operacji nadgarstka sezon ma już z głowy.

Jest to na pewno niezbyt miłe, kiedy patrzymy na krecze, walkowery, lub tenisistów, tenisistki owinięte niczym mumie wychodzące na kort. Nie przyciąga to nas do telewizorów. Pewnie większość zadaje sobie pytanie, jak można ograniczyć takie sytuacje, które coraz częściej wypaczają prawdziwe wyniki, jeśli nawet rywal dogrywa spotkanie mimo mało optymalnej formy. Ciężko znaleźć sposób, zwłaszcza, że chociaż minimalne ograniczenie startów może spowodować obniżenie rankingu, co sprawia, że ci przeciętniacy muszą grać więcej w kwalifikacjach, gdzie poziom jest bardziej wyrównany i o wiele trudniej się przebić do głównej drabinki. O zmianach w kalendarzu nawet nie wspominam, bo obecni dyrektorzy ATP i WTA bardziej nastawiają się na wydłużanie sezonów, zwiększanie ilości imprez na rok i ich rangi, przez co do zdobycia jest też więcej punktów. Czyli pozostaje tylko modlić się o brak kontuzji, która spowodowałaby wykluczenie ze startów. Ale w tym przypadku same modlitwy chyba nie pomogą.


środa, 12 marca 2014

Czeski film.

Przy stanie 3:0 w pierwszym secie dla Szkota Andy'ego Murraya nic nie wskazywało na to, że losy obecnego jeszcze mistrza Wimbledonu będą wisiały na włosku. Gra faworyta się załamała, popełniał coraz więcej niewymuszonych błędów, zmagał się z samym sobą. Przegrał pierwszą partię w tie-breaku, dwie następne wygrywał, mimo że w trakcie musiał odrabiać straty serwisowe. I to nie jest opis spotkania ćwierćfinałowego, czy półfinałowego, tylko poniedziałkowego meczu 3. rundy, podczas którego jego rywalem był niespełna 21-letni Czech Jiri Vesely. Murray nie ma szczęścia do tej narodowości, ponieważ nie mniejsze kłopoty sprawił mu dwa dni wcześniej Lukas Rosol, z którym ostatecznie wygrał 4:6 6:3 6:2. Ciekawe, czy to była tylko chwilowa zwyżka formy naszych południowych sąsiadów, czy zapowiedź czegoś poważniejszego, większej rewolucji, zwłaszcza, że jednym z wojowników jest reprezentant młodego pokolenia.

Jiri Vesely to leworęczny zawodnik, który zaczął trenować tę dyscyplinę w wieku 4 lat, odbijając piłki od ściany. Pasję przejął po swoim ojcu, Jirim, który w późniejszym okresie został też jego trenerem. Matka, Irena, pracowała na stanowisku kierownika w firmie obuwniczej. Ma on też dwie siostry - Anetę i Natalie. Przez prawie 10 lat Vesely mieszkał w Niemczech, więc biegle posługiwał się tym językiem. Gdy dorastał, jego idolami byli Tomas Berdych i Roger Federer. Sam wspomina, że gdyby nie związał swojej przyszłości stricte z tenisem, to na pewno zajmowałby się czymś związanym ze sportem. W wolnym czasie kibicuje swojej ulubionej piłkarskiej drużynie. Można wyczytać też, że Jiri najbardziej lubi korty ziemne (co potem będzie miało swoje odzwierciedlenie), a jego najmocniejszą bronią jest serwis, co zwłaszcza u prawie dwumetrowego zawodnika nie powinno dziwić.

Do seniorskich rozgrywek Vesely wkroczył jako bardzo dobry junior. W sezonie 2011 zanotował finał US Open, a także triumf w singlu i deblu podczas Australian Open. Rok wcześniej może się pochwalić występem w juniorskim Pucharze Davisa, a również zdobyciem złotego medalu na Igrzyskach Olimpijskich Młodzieży w Singapurze, w deblu z Olivierem Goldingiem. Zanim na dobre zadomowił się w profesjonalnym cyklu, wygrał 6 futuresów i 3 challengery, z czego 8 finałów rozgrywanych było na wspominanej już czerwonej mączce. W drabince głównej imprez wyższych rangą pierwszy raz zaprezentował się w ubiegłorocznym Roland Garros, gdzie jako kwalifikant na wstępie przegrał w czterech setach z Philippem Kohlschreiberem. Został też najmłodszym graczem, który ukończył sezon w pierwszej setce rankingu, wskakując do niej dwa dni przed swoimi 20. urodzinami - 8 lipca. Na koniec poprzedniego sezonu władze ATP "ochrzciły" go Wschodzącą Gwiazdą.

Wiele szkoleniowców i samych graczy widzi w nim ogromny potencjał mogący przynieść w niedalekiej już przyszłości bardzo dużo sukcesów. Mam nadzieję, że Jiri wykorzysta tę okazję. W przeciwieństwie do prawie 30-letniego już Lukasa Rosola, który nigdy nie był zbyt wyróżniającym się z tłumu zawodnikiem, chyba że mówimy o wzroście - 196 cm. U tego zawodnika nie do końca było pewne, czy tenis go pochłonie, gdyż w wieku 4 lat zaczął trenować... hokej na lodzie. Dopiero dwa lata później z rodzicami szkolił się w kierunku obecnie uprawianej dyscypliny. Ojciec, Emil, miał swój własny sklep samochodowy, a matka Diana była nauczycielką łyżwiarstwa i także pracowała w sklepie. Podobnie jak młodszy kolega, Rosol ma rodzeństwo - siostrę Nicole i brata Davida. Bardzo lubi góry, jazdę na nartach, którą ćwiczy od piątego roku życia. Właśnie to jest powodem, że na wakacje najchętniej wyjechałby w austriackie i szwajcarskie Alpy. Pasjonuje się też piłką nożną, a najchętniej je włoskie potrawy.

Najbardziej godnymi zapamiętania momentami w całej karierze Lukasa było na pewno pokonanie Rafaela Nadala w pierwszej rundzie Wimbledonu i triumf z kolegami z reprezentacji w Davis Cup. Obie te sytuacje miały miejsce w 2012 roku. Wtedy jeszcze nie zapisał na swoim koncie tytułu turniejowego. Taka chwila nadarzyła się sezon później i wykorzystał ją, pokonując w stolicy Rumunii Guillermo Garcię-Lopeza. Dołożył do tego dwa zwycięstwa deblowe - w Doha i Wiedniu. Przed tym wygrywał w challengerach i futuresach (13. razy). Najwyżej w rankingu był na 33. miejscu, a jego trenerem jest Slava Dosedel.

Tenis czeski ma bardzo bogate tradycje. Już pod koniec XIX wieku na świat przyszli tenisiści, którzy reprezentowali jeszcze Czechosłowację chociażby na Igrzyskach Olimpijskich w Sztokholmie, czy Antwerpii. Do tego grona zaliczamy m.in. Ladislava Zemlę, Bohuslava Hyks, Jiri Kodla, Jaroslava Justa, Josefa Sebek, czy Jaromira Zemana. W kolejnych latach ten naród również nie powinien narzekać na brak gwiazd światowego formatu. Wystarczy wspomnieć np. Petra Kordę, triumfatora Australian Open '98, Jana Kodesa - zwycięzcę French Open '70 i '71 i Wimbledonu '73, Jiri Novaka, czy wreszcie Ivana Lendla, albo obecną jedynkę w tym kraju - Tomasa Berdycha. Większość czołowych tenisistów tego kraju łączy jedno - mianowicie wzrost, który waha się od 185 cm w górę.

Patrząc na Czechów widać też, że wcale nie potrzeba czterech fenomenalnych graczy, aby podbić światowy tenis wygrywając dwa razy z rzędu Davis Cup. Wystarczy lider, dwóch w miarę dobrych tenisistów, którzy potrafią się świetnie zmobilizować i... Radek Stepanek. To właśnie dzięki temu niebywale doświadczonemu zawodnikowi, który bardzo dobrze odnajduje się w singlu, ale jeszcze lepiej w deblu Czesi triumfowali dwukrotnie w decydującym piątym "rubberze". Bez wątpienia jest to mocny punkt ekipy, który jest niezwykle opanowany i potrafi sobie poradzić w trudnych momentach. Aż żal, że w Polsce nie ma takiej osoby.


poniedziałek, 10 marca 2014

Magiczne Stany.

Marzec to dla tenisa z całą pewnością miesiąc "naj". To właśnie wtedy w cyklu WTA i ATP odbywają się dwa największe turnieje, z najwyższą pulą nagród sięgającą ponad 5 milionów dolarów, z najlepszą możliwą obsadą. Są to też jedyne imprezy, gdzie w turnieju głównym gra aż 96 zawodników i zawodniczek. Bez wątpienia jest to święto tej dyscypliny, szczególnie, że poprzedzone było odbywającym się 3. marca Światowym Dniem Tenis, podczas którego mogliśmy oglądać największe pokazówki w Hongkongu, Londynie i Nowym Jorku. Wróćmy jednak do zawodów nazywanych "piątą lewą Wielkiego Szlema". Na początek już od dłuższego czasu cała śmietanka leci do Kalifornii, a potem na Florydę.

Gdzieś tam właśnie w Kalifornii znajduje się niezbyt duża miejscowość Indian Wells. Znana przede wszystkim z tego, że właśnie tu mieszka największy odsetek milionerów w Stanach Zjednoczonych. Niesamowicie trafne jest tu określenie "gdzieś tam", ponieważ wszędzie wokół znajduje się... pustynia. I w takich warunkach został wybudowany kompleks Indian Wells Tennis Garden składający się z 20 kortów, na których odbywają się również koncerty, czy mecze koszykówki. Właśnie BNP Paribas Open, bo od kilku lat takiego sponsora ma ta impreza, jest najchętniej odwiedzana przez kibiców po turniejach wielkoszlemowych. Warto jednak wspomnieć, od czego to się w ogóle zaczęło.

Pomysłodawcami i założycielami tego turnieju byli dwaj tenisiści - Charlie Pasarell z Portoryko i Raymond Moore, reprezentant Republiki Południowej Afryki. Obaj mieli na swoim koncie ćwierćfinały Wimbledonu i US Open. Pierwsza edycja turnieju męskiego odbyła się w 1974, ale w Tucson, w stanie Arizona. Potem już nastąpiły przenosiny do Kalifornii, ale zanim odbito pierwsze piłki w Indian Wells, grano jeszcze w Palm Springs (76-78), Rancho Mirage (79-80) i La Quincie (81-86). Nie we wszystkich edycjach mieliśmy rozstrzygnięcia - w 1980 z powodu intensywnych opadów deszczu nie doszły do skutku nawet półfinały. Inną ciekawostką jest to, że w 1985 triumfatorem tej imprezy został Larry Stefanki, który startował dzięki dzikiej karcie. Potem został on trenerem m.in. Andy'ego Roddicka.

Sporo mniejsze tradycje te zawody mają w kategorii pań. Odbywają się one od 1989 i od początku w obecnym miejscu rozgrywania. Przez pierwsze siedem tygodni tenisistki rozpoczynały też swoje zmagania tydzień przed mężczyznami. Jeśli jesteśmy przy paniach, to warto oczywiście wspomnieć o kontrowersji związanej z siostrami Williams. Podczas półfinału w 2001 roku miały zagrać ze sobą właśnie Venus i Serena. Venus niestety z powodu kontuzji musiała się wycofać. Organizatorzy jednak, jak można to wyczytać z autobiografii młodszej z nich, do ostatniej chwili zwlekali z ogłoszeniem tego publiczności, a zrobili to tuż przed wyjściem ich na kort. Zostały (one) za to wygwizdane i pojawiły się głosy, że było to umyślne postąpienie Venus, aby Serena miała więcej sił w finale. Jedno jest pewne, decydujący pojedynek nie był najłatwiejszy. Zmagała się z buczeniem i chamskim zachowaniem widzów. Mimo to po trzech trudnych setach ograła Belgijkę Kim Clijsters. Obie siostry powiedziały potem, że już nigdy nie wystąpią w Kalifornii. Tym bardziej dziwiła obecność na wstępnej liście tegorocznej edycji Sereny. Jednak w porę się ona otrząsnęła, mówiąc, że to nie dla niej.

Od 2009 właścicielem imprezy BNP Paribas Open został dość znany amerykański biznesmen Larry Ellison. Niecały rok temu można było usłyszeć o planach budowy przez niego potężnej akademii tenisowej na jednej z hawajskich wysp - Lanai (mógł ogłosić się nawet królem tego archipelagu, ponieważ wykupił... 98% tej "ananasowej" wyspy", znanej niegdyś z hodowli ananasów, od niezbyt chlubnego Davida Murdocha). Jeśli Ellison uznawany jest za piątego najbogatszego człowieka na świecie, to i zarobki tenisistów nie mogą być małe. Otóż dwa lata temu właśnie w tej imprezie pierwszy raz triumfatorzy zarobili ponad milion dolarów (oczywiście nie licząc wielkich szlemów). Jedno też wyróżnia ten turniej - w 2011 jako pierwszy zamontował na wszystkich kortach system "hawk-eye", czyli szanse na wzięcie "challenge'u" wszystkim są wyrównane i nikt nie powinien narzekać. Chyba, że wina stoi po stronie sędziego głównego...

Bardzo kontrowersyjną decyzję stołkowego mieliśmy właśnie w obecnej edycji. Podczas meczu Denisa Istomina i Radka Stepanka spostrzegawczością nie popisał się Mohamed El Jennati. W trakcie jednej z wymian po bekhendzie Czecha, Uzbek odegrał piłkę i podniósł rękę prosząc i sprawdzenie śladu. Kolejne uderzenie Radka powędrowało daleko w aut. Decyzja dziwna - brak możliwości jakiegokolwiek challenge'u, nie pomogła nawet dyskusja z supervisorem.
A kto ma najwięcej szczęścia do triumfu? Aż czterokrotnie najlepszy okazywał się Roger Federer. U pań siły nieco bardziej się rozłożyły i po dwa zwycięstwa na koncie mają Martina Navratilova, Mary Joe Fernandez, Steffi Graf, Lindsay Davenport, Serena Williams, Kim Clijsters, Daniela Hantuchova i Maria Sharapova. 

Patrząc nieco z historycznego punktu widzenia cieszę się, że dwa tak potężne turnieje rozgrywają się w USA. Teraz jest ich tam coraz mniej, tenisowa karuzela przenosi się coraz dalej na wschód, powoli "opanowując" Chiny, czy Japonię. Aż dziw bierze, jeśli spojrzymy na kalendarze imprez z początków istnienia ATP i WTA, gdzie dominowały Stany Zjednoczone, zajmując ok. 80% rozgrywek. Obecnie poza Indian Wells, Miami i Charleston wiosną z liczących się imprez mamy tylko cykl US Open Series. Niektórzy mówią, że ograniczanie startów za oceanem jest dobre. Ale z pewnością nie chodziło też o ograniczanie ilości widzów oglądających te spektakle. A tu różnice między zachodem a wschodem jest ogromna, niestety na niekorzyść tych drugich. I można wkładać horrendalne sumy w organizacje i zapewnienie jak najlepszych warunków (i pensji) tenisistów, ale przeciętny kibic nie będzie miał frajdy patrząc na te puste krzesełka, które, jeśli tak dalej pójdzie, będą "wypełniane" hologramami.


sobota, 1 marca 2014

Poeta.

"Bądź mądry i pisz wiersze... Właśnie! Jeden z najlepszych, najskuteczniejszych tenisistów ostatnich lat tworzy w wolnych chwilach poezje i wydał już dwa zbiorki wierszy, z których jeden ukazał się również w tłumaczeniu na francuski. Najinteligentniejszy i najdelikatniejszy wśród asów kortów, lubi filmy Bergmana i woli słuchać "muzyki, która zapada w głowie, a nie wyłącznie atakuje uszy". Lecz na korcie, piłki jego nie są bynajmniej delikatne, przeciwnie: uderza je z całej siły, zwłaszcza agresywne top-spiny z końcowej linii, wyrzucające przeciwnika z kortu." - tak rozpoczyna się notka biograficzna argentyńskiego gracza Guillermo Vilasa w jednej z książek nieżyjącego już niestety dziennikarza sportowego, Zbigniewa Dutkowskiego.*

Nie zaskoczę chyba nikogo, że to dzięki ojcu młody Vilas zaczął odbijać piłkę. Początkowo, przez dobre dwa, trzy lata tylko i wyłącznie od muru domu. Wciągało go to coraz bardziej, chciał być jak jego idole, którymi byli australijscy gracze - Emerson, Laver i Rosewall. Jeszcze bliższy jego sercu był Meksykanin Rafael Osuna, triumfator US Open 1963, który sześć lat później zginął w katastrofie lotniczej. Pierwszego trenera Guillermo można porównać do osoby papy Richarda Williamsa. Był nim lokalny fryzjer Felipe Locicero, który tak jak Amerykanin grał łagodnie mówiąc przeciętnie, ale dużo i czytał i miał ogromną wiedzę teoretyczną, którą potrafił przekazać. Każdy z trenerów ma jakieś swoje niekonwencjonalne metody. Otóż Felipe na trzonku rakiety wycinał linie, poniżej których ręka podopiecznego nie mogła się ześlizgiwać.

Vilas nie mieszkał w takim miejscu, gdzie w pobliżu znajdowałyby się jakieś ośrodki tenisowe. Gdy przeniósł się do takowego, nie wyróżniał się talentem spośród innych. On jednak ćwiczył bardzo intensywnie, co później zaprocentowało. Jednak wcześniej, nie mając równorzędnych rywali, jako 12-latek trenował z 17-letnimi dziewczynami. Jak najszybciej chciał poczuć turniejową atmosferę. W wieku 15 lat jedzie na Orange Bowl. Był jednak to tylko wyjazd "zapoznawczy", nic wielkiego nie osiągnął. Szybko się tam zaaklimatyzował i rok później całą imprezę wygrał. Sezon 1969 to ćwierćfinał tego turnieju. W tym samym roku debiutuje w Pucharze Davisa i w swoim kraju na liście najlepszych seniorów zajmuje drugie miejsce. 

Argentyńczyk nie wciąga się całkowicie w rozgrywki, dużo czasu czyta i rozpoczyna studia prawnicze. Trenuje po 3 godziny dziennie i dwa sezony później startuje w pierwszych kwalifikacjach. Z każdym krokiem poprawia swoje pozycje rankingowe. W 1973, w stolicy "swojego" państwa wygrywa pierwsze zawody, pokonując Borga, a właściwie przez krecz Bjorna, która podczas jednej z wymian wpadł na krzesło sędziowskie. Vilas wygrywa coraz częściej. Jest tytanem pracy, nieludzko trenuje. Wygrywa nawet Australian Open, który wtedy był rozgrywany na trawie. Nie udaje mu się spełnić jednak największego marzenia - triumfu na Wimbledonie. Mimo że te dwa wielkie szlemy były rozgrywane wówczas na tych samych nawierzchniach, to londyńska obsada była znacznie silniejsza niż ta w Melbourne. I może to było przyczyną wcześniejszych porażek Vilasa. Nazwany został nawet "argentyńskim Poulidorem".**

Niestety często można było zauważyć, że zawodziła go psychika, w końcówkach pojedynków nie mógł utrzymać nerwów, przez co przegrywał już niemal wygrane spotkania (np. w 1975 w półfinale Forest Hills z Orantesem, kiedy prowadził 6:4 6:1 2:6 5:0 40-15, aby dwa ostatnie sety przegrać 5:7 4:6). Dwa lata po tym wydarzeniu nawiązał współpracę z Ionem Tiriacem. Rumun każe mu jeszcze intensywniej pracować, ale pomaga mu też psychicznie. Natychmiast widać efekty, Vilas w finale French Open rozniósł Briana Gottfrieda, oddając mu trzy gemy. Kilka miesięcy później wygrał też US Open. W 1980 mimo operacji wyrostka robaczkowego i przerwie, zakwalifikował się do kończącego sezon Masters. Wisiała nad nim też groźba dyskwalifikacji za branie niedozwolonych pieniędzy (tzw. startowych).

W całej karierze Vilas wygrał 62 turnieje. Największe spustoszenie siał w 1977, kiedy wygrał 16 imprez. Zapisał się też w historii, jako jedyny wygrywając 5 zawodów na pięciu różnych kontynentach. Argentyńczyk zalicza się też do takich, który, ciężko rozstać się z tenisem. Wydawać się mogło, że rakietę na kołku zwiesił ostatecznie w 1989, ale trzy lata później wrócił na trochę, oczywiście bez żadnych sukcesów. W 1991 został włączony do Międzynarodowej Tenisowej Galerii Sław. W 2005 magazyn "Tennis" umieścił go na 24. miejscu wśród 40 najlepszych tenisistów Ery Open.
Argentyński tenis już od dłuższego czasu obfituje w dobrych tenisistów. Po epoce Vilasa na świat przychodzili i godnie reprezentowali swój kraj m.in. Jose Acasuso, Agustin Calleri, Guillermo Coria, Gaston Gaudio, czy Mariano Puerta. Obecnie w czołowej setce mamy pięciu obywateli tego państwa. Najwięcej do powiedzenia oczywiście ma Juan Martin del Potro. Reszta jest takim "dodatkiem", którzy raz wygrywają, a raz przegrywają. Nic szczególnego. Ważne jest jednak, że znajduje się tam bardzo dużo zawodników, z których chociaż część może zastąpić obecnie gwiazdy.

*Zbigniew Dutkowski "150 rakiet. Najlepsi tenisiści świata". Warszawa, 1984
**Raymond Poulidor - francuski kolarz, symbol "wiecznie drugiego" sportowca.